Ostatnio napisałem jak to rzutem na taśmę zdążyłem poskładać samochód i nie zawieść Maćka. Choć zwrot „nie zawieść” jest dość mylący gdyż właśnie zawieźć mi się udało i tym samym udało się nie zawieść… 😉
Ten sukces to zasługa wielu osób, a w ostatnich dniach głównie mojego taty. Teoretycznie mieliśmy proste zadanie. Silnik był już w większości złożony i siedział w komorze. Jednak jak to zwykle bywa trzeba dograć mnóstwo małych szczegółów. Nie ukrywam, że odpowiednie przygotowanie (czyt. doświadczenie) ma tu niebagatelne znaczenie. Teraz wiem, że rozbierając silnik w przyszłości wygodniej jest polegać na dobrym opisaniu części, śrubek i przewodów niż liczyć na chłopski rozum, książki serwisowe i własną pamięć. Kto by przewidział, że z 12 śrub mocujących pompę wody praktycznie nie ma dwóch takich samych, a każda ma swoje jedyne, słuszne miejsce! Jedna z tych śrub puszczała wodę, ale tak się z tym kryła, że winą wciąż obarczaliśmy jeden z gumowych węży. Straciliśmy na tym jeden długi wieczór i sytuacja wydawała się beznadziejna. Zmęczenie osiągało taki poziom, że myliły się nam kierunki przykręcania i odkręcania śrub 🙂 Zdenerwowanie, żeby nie powiedzieć biała gorączka, albo jeszcze gorzej, uporczywe śrubki, urwane gwinty i brak odpowiednich narzędzi to był nasz chleb powszedni.
W takiej właśnie atmosferze przyszło nam „pomieszkiwać” w garażu przez ponad tydzień. Kiedy w końcu po wielu próbach samochód odpalił nie było już nikogo kto mógłby to zarejestrować. Emocje były duże, ale z każdą nieudaną próbą zmęczenie brało górę i kiedy w końcu Mustang „zarżał” czułem jakieś dziwne odrętwienie i zadowolenie przyszło dopiero później. To była godzina 23:00 w piątek. W sobotę rano pozostało jeszcze tysiąc rzeczy do zrobienia…
Kiedy w końcu położyłem drżące ręce na kierownicy i ruszyłem w samotną, stukilometrową podróż, więcej czasu spędziłem słuchając silnika, weryfikując wskazania zegarów i czekając na jakąś awarię niż ciesząc się pierwszą od prawie pół roku przejażdżką. Na szczęście im bliżej byłem docelowego miejsca tym mniejsze były moje obawy. Zauważyłem nawet, że pogoda, wbrew prognozom, była idealna na połykanie kilometrów w amerykańskim krążowniku. W końcu odezwały się nawet tłumione od tygodnia ludzkie odruchy, jak choćby głód.
Kiedy zajechałem pod Pałac Bałoszyce, gdzie czekała już gromadka gości, wydawało mi się, że głośniejsze niż dźwięk silnika jest burczenie w moim brzuchu. Przywitałem się najpierw z ojcem Pana Młodego a potem z Panem Młodym, który raczej zlewitował ze schodów niż z nich zbiegł. Widziałem, że naprawdę się ucieszył i mógł wreszcie odetchnąć. Potem dzięki uprzejmości Maćka przywitałem się z najsmaczniejszą zupą jaką kiedykolwiek jadłem 😀
W ramach rekompensaty za niepewność, która od miesiąca towarzyszyła biednemu Panu Młodemu, pozwoliłem mu samemu poprowadzić auto. Wiem z własnego doświadczenia, że dla każdego fana czterech kółek to nie lada frajda. Swojej pierwszej przejażdżki Mustangiem nie zapomnę do końca życia… sześciocylindrowe coupe z hamulcami bębnowymi, których efektywność o mało nie przyprawiła mnie o zawał 😀
Zajechawszy z rykiem silnika przed Kościół Młodzi udali się na mszę, a ja mogłem się w końcu nacieszyć Lyssią i korzystając z malowniczej okolicy, zrobić zdjęcie poniżej, które bardzo mi się podoba.
Kiedy Maciek i Marta, już z obrączkami na palcach, słuchali swojego pierwszego sto lat, ja powoli przygotowałem się do powrotnej drogi. Już nieco odprężony, że samochód nie zawiódł, poczułem nie lada zmęczenie. Wciąż pilnowałem odgłosów z silnika i zegarów, ale pozwoliłem sobie nawet na włączenie radia i kiedy z głośników zabrzmiało Crosstown Traffic, wiedziałem, że wszystko potoczy się dobrze…